Odpowiedź :
Katowice, dn. 9 października 2009 r.
I zaczął się nowy sezon NOSPR. Koncertów, jak zwykle, niewiele. Oglądając program zbierało mi się na marudzenie, ale z drugiej strony, czego można oczekiwać po ośmiu koncertach i pięciu porankach symfonicznych? Trudno zmieścić w takim wymiarze wiele…
Sezon zainaugurował Nokturn Andrzeja Panufnika z 1948 roku – muzyczne odmalowanie krakowskich, nocnych spacerów Andrzeja Panufnika (że opowiedział o powstaniu dzieła, to chętnie się cytuje, jak to nie mogąc odnaleźć ciszy w domu wychodził nocą na krakowskie ulice). Nokturn rozpoczyna i kończy werbel, z wyciszeniem, w środku mamy ‘rozpętany żywioł’ (że zacytuję Aleksandrę Konieczną, autorkę programu, która wskazuje także na swoistą formę łuku, którą wykorzystał zafascynowany geometrią Panufnik). Dobrze się tego słucha, zwłaszcza, że utwór jest bardzo dobrze zorkiestrowany. (Choć zdziwiły mnie dość krótkie oklaski… Chyba słuchacze czekali na więcej.) Gorzej, że rozpoczynanie koncertu cicho chyba nie jest dobrym pomysłem… Wciąż było słychać kroki spóźnionych słuchaczy.
Kolejnym utworem był I Koncert fortepianowy g-moll op. 25 Felixa Mendelssohna-Bartholdy’ego, z roku 1831, tj. 23 letniego Mendelssohna. Koncert trochę zapomniany, przypominany z okazji Roku Mendelssohna (dwustulecie urodzin). I chyba dobrze, że przypomniany, choć nie jest to dzieło wielkie – nieco ponad dwadzieścia minut (trzy części grane bez przerwy – Molto allegro con fuoco, Andatne i Presto), z których najbardziej podobało mi się liryczne Andante. Grała Yo Kosuge, japońska pianistka wykształcona i zadomowiona w Europie. Bardzo chętna do bisów – nie dała się długo prosić i zagrała dwa (choć i publiczność była chętna by ją wywoływać).
Po przerwie przyszedł czas na najdłuższy utwór wieczoru – VII Symfonię E-dur Antona Brucknera. Bruckner nie jest częstym gościem w Sali im. Grzegorza Fitelberga.
Symfonie Brucknera składają się (klasycznie) z czterech części (z wyjątkiem nieukończonej IX) – także ta – Allegro moderato, Adagio. Sehr feierlich Und sehr langsam, Scherzo. Sehr schnell, Finale. Bewegt, doch nicht schnell. Symfonia rozpoczyna się uroczyście, sam Anton Bruckner twierdził, że gdy pisał pierwszą część myślał o śmierci Ryszarda Wagnera, który rzeczywiście podczas jej pisania zmarł. Cała symfonia może być postrzegana jako hołd dla Wagnera – od drugiej części wykorzystane są zresztą tuby wagnerowskie (także dzięki nim miał wciąż wrażenie, że niektóre brzmienia są jakby przeniesione z Pierścienia Nibelunga). U Brucknera zawsze mam poczucie obcowania z wielkością i rozmachem, choć niestety, często nie dość ‘urozmaiconym’. Pierwsze dwie części, mimo efektownych brzmień (tego wolnego wznoszenia podniosłych kulminacji, przy znakomitym panowaniu nad orkiestrą) sprawiały, że często zerkałem na zegarek… Nie wiem, czy tylko ja, skoro po drugiej części rozległy się brawa – tak jakby część słuchaczy (zapewne początkująca) uznała, że symfonia nie może trwać aż tak długo… W trzeciej i czwartej części już tego nie miałem – rozkoszowałem się Brucknerem, zwłaszcza w finale. Koniec przyszedł wręcz nadspodziewanie szybko, jak na siedemdziesięciominutową Symfonię.
Wrocław, dn. 7 września 2009 r.
Nie wiem, czy sam z siebie do Wrocławia bym się wybrał na „Izraela w Egipcie” Jerzego Fryderyka Händla. Na wyjazd wpłynął przypadek, powstrzymując mnie od zniechęcenia do nocnych jazd pociągiem z Wrocławia do Katowic. I bardzo dobrze przypadek zrobił.
Samo oratorium szczególnie ciekawe nie jest, co wpływa na jego popularność. Owszem, Händel wielkim kompozytorem był (co w 250 rocznicę śmierci pamięta się bardzo dobrze), ale tym razem zabrakło w jego dziele równowagi – pozwolił zdominować je chórom (wynika to częściowo z faktu, że mamy tu bohatera zbiorowego, jakim jest lud).
Oratorium składać się miało z trzech części – taką przynajmniej wersję spotkałem kiedyś w nagraniu Andrew Parrotta: Lament po śmierci Józefa; Wyjście; Pieśń Mojżesza. Zachowały się jednak dwie ostatnie (Andrew Parrott rekonstruował pierwszą) i tak zwykle „Izraela w Egipcie” się wykonuje, dzięki czemu to wyjątkowo krótkie oratorium – w poniedziałkowy wieczór trwało około dwóch godzin (z przerwą i typowym dla koncertów poślizgiem).
Oprócz dominacji chórów oratorium to ma jeszcze jedną, wyjątkową cechę – narracja opiera się na fragmentach biblijnych. Ktoś nawet z tego powodu określił „Izraela w Egipcie” prototypem „Mesjasza”, tyle że „Mesjasz” jest akurat wzorem równowagi między numerami solowymi, a chórami.
Brak równowagi może nużyć, o ile wykonanie nie podkreśli ‘malowniczości’ muzyki Jerzego Fryderyka Händla. Tak się zresztą złożyło, że zachowana część druga jest wyjątkowo ‘malownicza’ - Händel odmalowywał kolejne plagi egipskie – żaby, muchy, ciemność… To wszystko słychać, nawet gdy nie zna się języka angielskiego (a częściej – gdy się zna, ale gdy nie dość wyraźnie słychać śpiewających).
To oczywiście Wyjście – w Pieśni Mojżesza jest mniej miejsca na malowanie muzyką, ale tam Händel trochę większą rolę przypisał solistom, łącząc ich czasem w duety, czasem z pozwalając występować chórem (jak w bardzo efektownym finale).
W poniedziałek to wszystko działało. Co prawda mając pierwsze miejsca wolałem trafić do środka nawy głównej wrocławskiej Katedry Polskokatolickiej pw. Marii Magdaleny, a to sprawiło, że od wykonawców byłem dość daleko i zwłaszcza przy niższych dźwiękach niósł się spory pogłos. Orkiestrę i solistów (panów) słyszałem gorzej… Szkoda zwłaszcza kontratenora śpiewającego o żabach – doceniałem jego talent aktorski, ale niuanse zupełnie mi się gubiły. Panie wypadały świetnie, mimo pogłosu. A chór znakomicie! Co John Eliot Gardiner z jego zespołami (The English Baroque Soloists, Monteverdi Choir), to John Eliot Gardiner! Sława najlepszego chóru na świecie może wcale nie jest przesadna. (Myślę, że słuchając dopracowanych nagrań płytowych, na dokładkę mając jednak na płycie zredukowaną dynamikę, nie doceniałem tego tak bardzo. Ale ta precyzja! I to we wszystkim! Chór rewelacyjny, a miał co śpiewać! I co bisować!) Zresztą… i ‘soliści’ byli tak naprawdę wywołanymi chórzystami (wielka szkoda, że ich nazwiska nie pojawiły się w programie) – a takich solistów zespół i dyrygent nie musieli się wstydzić.
I zaczął się nowy sezon NOSPR. Koncertów, jak zwykle, niewiele. Oglądając program zbierało mi się na marudzenie, ale z drugiej strony, czego można oczekiwać po ośmiu koncertach i pięciu porankach symfonicznych? Trudno zmieścić w takim wymiarze wiele…
Sezon zainaugurował Nokturn Andrzeja Panufnika z 1948 roku – muzyczne odmalowanie krakowskich, nocnych spacerów Andrzeja Panufnika (że opowiedział o powstaniu dzieła, to chętnie się cytuje, jak to nie mogąc odnaleźć ciszy w domu wychodził nocą na krakowskie ulice). Nokturn rozpoczyna i kończy werbel, z wyciszeniem, w środku mamy ‘rozpętany żywioł’ (że zacytuję Aleksandrę Konieczną, autorkę programu, która wskazuje także na swoistą formę łuku, którą wykorzystał zafascynowany geometrią Panufnik). Dobrze się tego słucha, zwłaszcza, że utwór jest bardzo dobrze zorkiestrowany. (Choć zdziwiły mnie dość krótkie oklaski… Chyba słuchacze czekali na więcej.) Gorzej, że rozpoczynanie koncertu cicho chyba nie jest dobrym pomysłem… Wciąż było słychać kroki spóźnionych słuchaczy.
Kolejnym utworem był I Koncert fortepianowy g-moll op. 25 Felixa Mendelssohna-Bartholdy’ego, z roku 1831, tj. 23 letniego Mendelssohna. Koncert trochę zapomniany, przypominany z okazji Roku Mendelssohna (dwustulecie urodzin). I chyba dobrze, że przypomniany, choć nie jest to dzieło wielkie – nieco ponad dwadzieścia minut (trzy części grane bez przerwy – Molto allegro con fuoco, Andatne i Presto), z których najbardziej podobało mi się liryczne Andante. Grała Yo Kosuge, japońska pianistka wykształcona i zadomowiona w Europie. Bardzo chętna do bisów – nie dała się długo prosić i zagrała dwa (choć i publiczność była chętna by ją wywoływać).
Po przerwie przyszedł czas na najdłuższy utwór wieczoru – VII Symfonię E-dur Antona Brucknera. Bruckner nie jest częstym gościem w Sali im. Grzegorza Fitelberga.
Symfonie Brucknera składają się (klasycznie) z czterech części (z wyjątkiem nieukończonej IX) – także ta – Allegro moderato, Adagio. Sehr feierlich Und sehr langsam, Scherzo. Sehr schnell, Finale. Bewegt, doch nicht schnell. Symfonia rozpoczyna się uroczyście, sam Anton Bruckner twierdził, że gdy pisał pierwszą część myślał o śmierci Ryszarda Wagnera, który rzeczywiście podczas jej pisania zmarł. Cała symfonia może być postrzegana jako hołd dla Wagnera – od drugiej części wykorzystane są zresztą tuby wagnerowskie (także dzięki nim miał wciąż wrażenie, że niektóre brzmienia są jakby przeniesione z Pierścienia Nibelunga). U Brucknera zawsze mam poczucie obcowania z wielkością i rozmachem, choć niestety, często nie dość ‘urozmaiconym’. Pierwsze dwie części, mimo efektownych brzmień (tego wolnego wznoszenia podniosłych kulminacji, przy znakomitym panowaniu nad orkiestrą) sprawiały, że często zerkałem na zegarek… Nie wiem, czy tylko ja, skoro po drugiej części rozległy się brawa – tak jakby część słuchaczy (zapewne początkująca) uznała, że symfonia nie może trwać aż tak długo… W trzeciej i czwartej części już tego nie miałem – rozkoszowałem się Brucknerem, zwłaszcza w finale. Koniec przyszedł wręcz nadspodziewanie szybko, jak na siedemdziesięciominutową Symfonię.
Wrocław, dn. 7 września 2009 r.
Nie wiem, czy sam z siebie do Wrocławia bym się wybrał na „Izraela w Egipcie” Jerzego Fryderyka Händla. Na wyjazd wpłynął przypadek, powstrzymując mnie od zniechęcenia do nocnych jazd pociągiem z Wrocławia do Katowic. I bardzo dobrze przypadek zrobił.
Samo oratorium szczególnie ciekawe nie jest, co wpływa na jego popularność. Owszem, Händel wielkim kompozytorem był (co w 250 rocznicę śmierci pamięta się bardzo dobrze), ale tym razem zabrakło w jego dziele równowagi – pozwolił zdominować je chórom (wynika to częściowo z faktu, że mamy tu bohatera zbiorowego, jakim jest lud).
Oratorium składać się miało z trzech części – taką przynajmniej wersję spotkałem kiedyś w nagraniu Andrew Parrotta: Lament po śmierci Józefa; Wyjście; Pieśń Mojżesza. Zachowały się jednak dwie ostatnie (Andrew Parrott rekonstruował pierwszą) i tak zwykle „Izraela w Egipcie” się wykonuje, dzięki czemu to wyjątkowo krótkie oratorium – w poniedziałkowy wieczór trwało około dwóch godzin (z przerwą i typowym dla koncertów poślizgiem).
Oprócz dominacji chórów oratorium to ma jeszcze jedną, wyjątkową cechę – narracja opiera się na fragmentach biblijnych. Ktoś nawet z tego powodu określił „Izraela w Egipcie” prototypem „Mesjasza”, tyle że „Mesjasz” jest akurat wzorem równowagi między numerami solowymi, a chórami.
Brak równowagi może nużyć, o ile wykonanie nie podkreśli ‘malowniczości’ muzyki Jerzego Fryderyka Händla. Tak się zresztą złożyło, że zachowana część druga jest wyjątkowo ‘malownicza’ - Händel odmalowywał kolejne plagi egipskie – żaby, muchy, ciemność… To wszystko słychać, nawet gdy nie zna się języka angielskiego (a częściej – gdy się zna, ale gdy nie dość wyraźnie słychać śpiewających).
To oczywiście Wyjście – w Pieśni Mojżesza jest mniej miejsca na malowanie muzyką, ale tam Händel trochę większą rolę przypisał solistom, łącząc ich czasem w duety, czasem z pozwalając występować chórem (jak w bardzo efektownym finale).
W poniedziałek to wszystko działało. Co prawda mając pierwsze miejsca wolałem trafić do środka nawy głównej wrocławskiej Katedry Polskokatolickiej pw. Marii Magdaleny, a to sprawiło, że od wykonawców byłem dość daleko i zwłaszcza przy niższych dźwiękach niósł się spory pogłos. Orkiestrę i solistów (panów) słyszałem gorzej… Szkoda zwłaszcza kontratenora śpiewającego o żabach – doceniałem jego talent aktorski, ale niuanse zupełnie mi się gubiły. Panie wypadały świetnie, mimo pogłosu. A chór znakomicie! Co John Eliot Gardiner z jego zespołami (The English Baroque Soloists, Monteverdi Choir), to John Eliot Gardiner! Sława najlepszego chóru na świecie może wcale nie jest przesadna. (Myślę, że słuchając dopracowanych nagrań płytowych, na dokładkę mając jednak na płycie zredukowaną dynamikę, nie doceniałem tego tak bardzo. Ale ta precyzja! I to we wszystkim! Chór rewelacyjny, a miał co śpiewać! I co bisować!) Zresztą… i ‘soliści’ byli tak naprawdę wywołanymi chórzystami (wielka szkoda, że ich nazwiska nie pojawiły się w programie) – a takich solistów zespół i dyrygent nie musieli się wstydzić.