Odpowiedź :
Odpowiedź:
Tak się akurat składa, że i w mieszkaniu małego Jojo przebywa gość „podwyższonego ryzyka”, w osobie wygadanej i nieustępliwej Elsy (Thomasin McKenzie), szkolnej koleżanki zmarłej siostry. Chłopiec staje przed wyborem moralnie dwuznacznym: czy wbrew poleceniom matki wydać uciekinierkę i przysłużyć się „wielkiej sprawie”, czy też usłuchać i być może zyskać prawdziwego przyjaciela?
Oglądanie wojny i terroru z perspektywy dziecka okazuje się więc w gruncie rzeczy dramatyczne i bolesne, a nawet najzabawniejsze żarty po pewnym czasie cichną, ustępując pola losom i historiom prawdziwych ludzi, uwikłanych w nie swoje konflikty. Najlepszym wyrazicielem tego wszystkiego, co złe i chore wokół, jest kapitan Klenzendorf, od początku jawiący się jako przegrany nazista i parias, rządzący grupą krnąbrnych dziesięciolatków. Chyba jednak tylko on dostrzega, co naprawdę się dzieje: kraj znajduje się u progu wielkiej, katastrofalnej przegranej, na jego czele stoi obdarzony umiejętnościami oratorskimi szaleniec z manią prześladowczą, a pozory należy zachować do końca dla podbudowania wątłego morale narodu.
„Jojo Rabbit” Waititiego od początku promowane było – przyznajmy dość myląco – jako komedia o Hitlerze, w którego wciela się sam reżyser. Twórca nie od dziś znany jest jako autor przełamujący stereotypy, myślący zupełnie poza utartymi schematami. Niedawno Hollywood, jakby przypadkiem, dało mu szansę wyjścia poza kino mocno niezależne, dzięki filmowi „Thor: Ragnarok”.
Tym razem pomysł był znacznie bardziej ryzykowny, bo za „Jojo” nie stała żadna wielka „marvelowa” machina. Pomysł zderzono więc z historią i z jej wyobrażeniem. Pod efektowną oprawą drzemie jednak głębszy sens, czasem ledwo zasygnalizowany, kiedy indziej dobitnie podkreślony. Okazuje się, że Waititi świetnie rozumie, czym dla dziecka może być poczucie osamotnienia i bezradności w wielkim, tragicznym świecie dorosłych. „Jojo Rabbit” to więc nie komedia, to próba rozprawienia się z